Ko Lanta – mój kawałek nieba

,

Czy Wam też zdarzyło się trafić do miejsca, które rozłożyło Was na łopatki? Dojechaliście tam i jego widoki, zapachy, smaki, atmosfera oczarowały Was do tego stopnia, że pomyśleliście sobie: „Ojeju, a więc to tutaj miałam/em trafić całe swoje życie. To tutaj jest moje małe miejsce na Ziemi.” Każdą minutę w tym miejscu czuliście, że coś jest inaczej i że to „INACZEJ” bardzo Wam się podoba, co więcej, mogłoby tak już zostać. Zachwycacie się każdą spędzoną TAM chwilą. Od razu macie milion planów i wymówek, żeby na kolejny urlop – najlepiej już za miesiąc/tydzień, powrócić do tego magicznego miejsca. Potem opowiadacie wszystkim jak tam jest cudownie, kolorowo, jak pachnie, jak smakuje. Albo wręcz przeciwnie, robicie wszystko, aby utrzymać to Wasze cenne odkrycie tylko dla siebie, żeby przypadkiem ta magia nie prysła. Zastanawiacie się przy tym wszystkim, jak ogromne macie szczęcie, że udało Wam się trafić do własnego nieba na Ziemi i że nie może być piękniejszego miejsca na świecie, gdzie doświadczylibyście tego przyjemnego, rozlewającego się po ciele uczucia spełnienia i spokoju…

A potem okazuje się, że może. I gdy myślicie sobie, że to chyba jakiś błąd systemu, że przecież to niemożliwe, że coś może przebić tamtejsze emocje, że coś może okazać się jeszcze wspanialsze, ale ostatecznie przyjmujecie do wiadomości to jakie macie szczęście, pojawia się kolejne takie miejsce. I kolejne. Kolejne. I w pewnym momencie wasza skala zachwytu nad światem okazuje się śmiesznie niewystarczająca, a Wy nie jesteście pewni czy oszaleliście, ale wiecie, że kochacie każdy z waszych małych rajów na inny sposób i w każdej minucie swojego życia jesteście gotowi na to, żeby się spakować i wrócić do któregoś z nich.

I tak właśnie o sobie myślę czasami, jak o ogromnym szczęśliwcu, który miał szansę trafić w kilka cudownych miejsc, w tak krótkim czasie. Oczywiście miejsc, które mnie zachwyciły jest cała lista i chętnie służę radą tym niezdecydowanym, na temat kierunku urlopu. Jednak w tym VIPowskim rankingu jest tylko kilka perełek i pozwólcie, że większość zachowam tylko dla siebie.

Mogę Wam natomiast zdradzić mojego faworyta z Tajlandii. Nie obiecuje, że każdemu przypadnie do gustu – szczególnie jeżeli szukacie rajsko-imprezowych miejsc w stylu Phi Phi, jednak z ręką na sercu mogę przysiąc, że żadne z odwiedzonych przeze mnie miejsc w Tajlandii nie wzbudziło we mnie równie wielkiej miłości do siebie.


Ko Lanta nie była naszym pierwszym wyborem, jeżeli chodzi o zwiedzanie wyspowej Tajlandii. Na początku gra toczyła się między Ko Chang, gdzie miesiąc przed nami wypoczywali nasi przyjaciele oraz okolicami Ko Samui. Za pierwszą opcją stały nie tylko recenzje Oli i Karola, ale również sposób i czas dojazdu. Ostatecznie jednak, ze względu na to, że chcieliśmy również zobaczyć sławne Phi Phi, postawiliśmy na więcej noclegów w jego sąsiedztwie. I tak po wielogodzinnym szukaniu na blogach, vlogach i w przewodnikach, Olek znalazł Ko Lantę.

Ko Lanta to w zasadzie dwie, położone po obu stronach wąskiego kanału wyspy: Lanta Yai, większa, zdecydowanie mocniej zmieniona przez człowieka oraz Lanta Noi, znajdująca się bliżej stałego lądu, w większości zajęta przez bujny las. Otoczone są one gęsto rozsianymi mniejszymi i większymi wysepkami, na których znajdują się przepiękne rajskie plaże otulone rafami koralowymi.

Mimo iż zachodnie wybrzeże większej Lanty, zapełnione jest resortami i turystycznymi udogodnieniami, to życie płynie tam zadziwiająco spokojnie. Brak tam pośpiechu i chaosu, które są tak charakterystyczne dla Bangkoku, Phuket a nawet Phi Phi.

Jak nie podróżować

Podróż na Koh Lantę sporo nas kosztowała i nie mam tutaj na myśli kosztów finansowych. Jako podróżnicze geniusze zdecydowaliśmy, że przecież jesteśmy młodzi, dajemy sobie rade w różnych warunkach, no i nikt jeszcze nie umarł z powodu braku prysznica przez dwa dni (chyba), więc szkoda czasu na zatrzymywanie się na jedną noc w Bangkoku po przylocie do Tajlandii, kiedy można od razu wyruszyć w dalszą podróż. Po pokrążeniu parę godzin z siedmiokilogramowymi plecakami w upalnym słońcu i po mojej króciutkiej drzemce na bagażach na dworcu, zapakowaliśmy się więc na kolejne dwanaście godzin do nocnego autobusu, który zabrał nas do Krabi. A potem na jeszcze trzy godziny do kolejnego busa, który miał nas dowieźć do celu. Muszę Wam powiedzieć, jako osoba, która pełne dwie doby spędziła w podróży, bez możliwości wykąpania się, w dziwnych, czasami bardzo dziwnych pozycjach, z kilkoma godzinami snu za sobą, że nie warto. Na miejsce dojechaliśmy tak bardzo zmęczeni, że mimo wczesnej pory udało nam się tylko wymienić trochę gotówki i złapać szybki prysznic po czym oboje padliśmy na łóżko na ponad dwie godziny snu.

Obudziliśmy się w naprawdę pięknym miejscu…

Każdemu kto wybiera się na Ko Lantę w celu wyciszenia i wyhamowania codziennego pędu polecam nocleg w Starym Mieście u Suraidy i jej męża. Ich ofertę można znaleźć na airbnb wpisując: Deluxe room sea view with aircon & Balcony. Nie wiem czy lepsze były widoki z naszego pokoju, a w zasadzie to już z samego łóżka, czy gościnność i niesamowicie wielkie serce naszych gospodarzy. Tak naprawdę służyli pomocą o każdej porze dnia i praktycznie w każdej sprawie: od pomocnych rad gdzie najlepiej zjeść, załatwianie nam wycieczek, częstowanie domowymi wypiekami, po zawiezienie nas całkowicie za darmo swoją taksówką na drugi kraniec wyspy skąd płynęliśmy dalej na Phi Phi. Co prawda nocleg znajduje się trochę na uboczu i nie każdego może zachwycić jego naturalne i dzikie otoczenie, ale właśnie to było jedną z rzeczy, które mnie urzekły. Obrazek prawdziwego, codziennego życia tych ludzi. Przez te parę dni które tam spędziliśmy, codziennie zastanawiałam się jak ktoś z nich odnalazłby się w naszym świecie i jak wielu z nas nie odnalazłaby się w ich świecie.

Czas spędzony na Ko Lancie poświęciliśmy bardzo starannemu i dobrze zaplanowanemu lenistwu na rajskich plażach. U Suraidy wypożyczyliśmy skuter, za około 30 zł za dobę, na którym zjeździliśmy wyspę wzdłuż i wszerz. Co prawda drogi w niektórych miejscach zostawiają naprawdę wiele do życzenia i przy chwili nieuwagi można zaliczyć piękny wypadek, to jednak każdemu, kto wybiera się na tak spokojną wyspę jaką jest Ko Lanta powiem: zrób to! Jazda w otoczeniu tropikalnej przyrody otaczającej Cię z każdej strony jest niesamowitym doświadczeniem i ogromną frajdą. Jedziesz gdzie chcesz, kiedy chcesz, a jedyne o co się martwisz, to żeby tyłka sobie nie poparzyć od nagrzanego podczas twojego postoju skutera.

Plażą, która chyba w moim serduchu zostanie na zawsze jest Khlong Hin Beach, znajdująca się w okolicy dużego charakterystycznego drzewa obwieszonego huśtawkami i linami. Była to nasza pierwsza plaża w Tajlandii i zdecydowanie ulubiona. Trafiliśmy na nią w zasadzie przypadkiem w drodze na wskazaną przez Babcię (do niej jeszcze wrócę) Bakantiang Beach, którą swoją drogą również polecam – jest szersza i bardziej oddalona od drogi, dzięki czemu sprawia wrażenie spokojniejszej. Może to magia pierwszych chwil spędzonych w tropikach, a może po prostu ta miłość była nam pisana, ale Khlong Hin Beach oczarowała mnie do granic możliwości. Udało nam się zastać ją całkowicie pustą – poza panem sprzedającym świeże kokosy, który przyjechał prosto z planu zdjęciowego do filmu Cast Away – Poza Światem oraz małpą złodziejką, która bacznie obserwowała nasz każdy ruch, i każdy ruch naszych plecaków. Jest tam cudownie i tyle!

Wśród innych plaż, które mogę polecić Wam z własnego doświadczenia, znajdują się jeszcze Nui Bay oraz Laem Kho Kwang Beach, na którą polecam dojechać od północy (od strony Twin Bay Resort). Ta ostatnia była naszą ucieczką przed burzą, jaka zaatakowała południowo wschodnie wybrzeże Ko Lanty. Zatoka jest bardzo płytka, a woda gorąca jak zupa (najcieplejsza ze wszystkich odwiedzonych przez nas plaż), tak więc bardzo przyjazne miejsce na pobyt z dziećmi.

Generalnie, jeżeli szukacie ładnych widoków nad wodą to polecam zachodnią stronę wyspy – przede wszystkim ze względu na odpływy. Po wschodniej części są one zdecydowanie mniej atrakcyjne, odsłaniając często bardzo zanieczyszczone dno (niestety, to co mnie najbardziej bolało, to fakt, że większość zanieczyszczeń produkowana w obiektach mieszkalnych i usługowych na terenie Starego Miasta na Ko Lancie była wypuszczana do prosto do wody). Oczywiście po drugiej stronie wyspy woda również się cofała, jednak była to zdecydowanie łagodniejsza i przyjemniejsza forma tego zjawiska.

Naszym drugim ulubionym i bardzo ambitnym zajęciem, zaraz po wylegiwaniu się na plaży i skakaniu przez fale, było jedzenie. Z ręką na sercu mogę Wam przysiąc, że na Ko Lancie jadłam najlepsze w całym moim życiu zielone curry. Było, jak to ładnie można nazwać – PRZEKOZACKIE. I znów, w miejsce gdzie je dostaliśmy trafiliśmy całkowicie przypadkiem (Ko Lanta to chyba jedna wielka wyspa przypadków). Biorąc pod uwagę upał, nasze możliwości ilościowo-jedzeniowe były ograniczone. Nie chcieliśmy więc marnować cennego miejsca w żołądku na średniej jakości potrawy. Przed prawie każdym obiadem staraliśmy się sprawdzić czy w okolicy nie znajdują się jakieś polecane miejscówki. Właśnie taką knajpkę znaleźliśmy na Ko Lancie. Niestety (a tak naprawdę stety) okazało się, że jedyne miejsce, w którym ona istnieje to mapy Google. Trzy razy przejechaliśmy drogę, przy której powinna ona stać, a na koniec zatrzymaliśmy się i jeszcze chwilę szukaliśmy na piechotę. Ostatecznie cali zgrzani, zmęczeni i bardzo głodni poddaliśmy się i całkowicie zdaliśmy na łaskę pani gotującej w blaszanej budzie przy drodze – Ha Bee Bee Halal Restaurant. O tym jedzeniu wspominałam Olkowi cały wyjazd i każdy inny posiłek przyrównywałam do niego. Strasznie żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy tam kolejnego dnia spróbować innych rzeczy, bo pewna jestem, że musiały być równie nieziemskie. Mam nadzieję, że gdy uda nam się wrócić na Ko Lantę to będzie nam dane zjeść tam jeszcze kilka specjałów.

Na dobrą szamkę godną polecenia załapaliśmy się jeszcze w dwóch miejscach na Ko Lancie: E’ San Lanta Restaurant oraz Shine Talay Restaurant. E’ San Lanta Restaurant jest maleńką knajpką przy bocznej ulicy w Starym Mieście. Pod względem wizualizacyjnym jest bardzo tajska: blaszany daszek oparty na kilku słupkach, stoły oblepione plastikowymi kuchennymi ceratami w kwiatki, plastikowe krzesła ogrodowe i to co najważniejsze to przepchane obrazkami i wszelkiego rodzaju opisami menu, w plastikowym skoroszycie. Po dwóch tygodniach spędzonych w Tajlandii wiedziałam, że bezpieczniej i smaczniej zjeść w takim miejscu niż w „ładnej” restauracji. Ceny w stosunku do jakości potraw były kosmiczne. Kosmicznie niskie oczywiście. Ze względu na niewielką odległość od naszego noclegu jedliśmy w tym miejscu jakieś 3 razy i za każdym razem byliśmy zadowoleni. Shine Talay Restaurant jest natomiast typową restauracją. Jedzenie jest dobre, ale ceny zdecydowanie bardziej turystyczne. Trafiliśmy tam pierwszego wieczora i nie możemy powiedzieć, żebyśmy zjedli źle. Jednak za taką samą kwotę jaką zapłaciliśmy za kolację dla dwóch osób mogliśmy później spokojnie zjeść 2-3 posiłki. Miejsce jest jednak naprawdę piękne, szczególnie wieczorem, kiedy woda wraca ze swojej wędrówki, a obsługa przesympatyczna.

W jedno miejsce niestety nie udało nam się trafić – na obiad do Babci. Grandma’s House jest prowadzony przez starsze małżeństwo. Wpadliśmy do nich pierwszego dnia w poszukiwaniu kantora (można u nich wymienić dolary po całkiem niezłym kursie). Chwilę porozmawialiśmy z Babcią i zamówiliśmy u nich (najlepsze) owocowe koktajle. Wracaliśmy na nie, a także na naturalne lody i kawę codziennie, gdy przechodziliśmy główną ulicą Starego Miasta. Po sprawdzeniu ich w Googlach okazało się, że prowadzą jedną z lepszych restauracji w okolicy. Niestety trzeba się do nich umówić z dużym wyprzedzeniem na posiłek, czego nam nie udało się zrobić. Z tego co się dowiedzieliśmy od Babci, po takim umówieniu się i zawiadomieniu o ewentualnych preferencjach pokarmowych, przychodzisz na przygotowany specjalnie dla ciebie trzy daniowy obiad. Opinie są więcej niż dobre, więc jeżeli udałoby Wam się tam spędzić popołudnie, to proszę koniecznie podzielcie się z nami wrażeniami!

Z odrobiną szczęścia

Podczas naszego pobytu na Ko Lancie mieliśmy prawdziwe szczęście trafić na obchody Loi Krathong festiwal, które odbywały się w Starym Mieście. Początkowo święto to było poświęcone wodnym bogom i oddawaniu im czci. Obecnie festiwal ma charakter „odganiania nieszczęścia” w formie puszczania na wodę przepięknych stroików splecionych z kwiatów i kadzidełek. Tej atrakcji towarzyszą lokalne występy i jarmarki, na których można nie tylko smacznie zjeść, ale również wyhaczyć tanie pamiątki. My odkryliśmy tam naleśniki Roti, obok których Olek nie mógł już przejść obojętnie do końca naszego pobytu w Tajlandii.

Rajska wycieczka

Atrakcją wartą polecenia, nie tylko podczas pobytu na Ko Lancie, ale również na innych wyspach, jest wycieczka tzw. longtail boat. Organizacją takich rejsów zajmują się liczne biura turystyczne, których nie trzeba długo szukać, zwłaszcza na Phi Phi czy Phuket. My bilety kupiliśmy u Suraidy, która załatwiła wszystkie formalności związane z wyjazdem. Całość kosztowała nas 900 bahtów i obejmowała nie tylko rejs i wypożyczenie sprzętu, ale również syty poczęstunek owocami, napoje bez limitu oraz obiad na ostatniej wyspie. Generalnie to co mogę polecić, to zabranie ze sobą własnej maski do nurkowania albo kupienie jakiejś taniej na miejscu. Sprzęt co prawda na łodzi jest zagwarantowany, ale jednak używany jest przez wszystkich. Poza tym warto ze sobą zabrać kamerkę wodoodporną, dobry humor i oczywiście strój kąpielowy i ręcznik. My wycieczką byliśmy zachwyceni chociaż nie można po niej spodziewać się klimatycznego, prywatnego zwiedzania. Takich łodzi pływa dziennie kilkadziesiąt i w większości miejsc jest po prostu tłok. Najpiękniejszym miejscem w jakim się zatrzymaliśmy była Emerald Cave. Nawet pomimo tłumu jaki tam spotkaliśmy było po prostu zachwycająco. Wpływa się do niej wpław, przez długa i ciemną jaskinię. Przewodnik bierze ze sobą worek wodoodporny, więc spokojnie będziecie mogli zabrać ze sobą telefon, żeby porobić zdjęcia. Na miejscu niestety jest się bardzo krótko co jest związane z ograniczeniem liczby osób jaka może się znajdować wewnątrz.  Podobno da się tam wpłynąć poza godzinami otwarcia i mieć ten mały raj tylko dla siebie, jednak my mieliśmy zdecydowanie za daleko na samotną wyprawę kajakiem o 6.00 rano i nie chcieliśmy ryzykować, że jednak nas ktoś tam złapie.

Na koniec rejsu zorganizowany jest obiad na Koh Ngai i około półgodzinny odpoczynek.

Podsumowując – popłynęłabym jeszcze raz, tylko wybierając inną kombinację wysp.

Na Ko Lante na pewno wrócimy. Może nie za rok, dwa czy nawet dziesięć, ale wiem że wrócimy. Każdemu ją polecam i robię to z najszczerszej miłości do tej wyspy. Każdemu życzę, żeby znalazł takie swoje miejsce. 







W innych częściach świata



Ostatnio Dodane

  • Madera – dla miłośników wędrówek

    Dziś coś, co dla mnie jest największą “atrakcją” Madery, czyli piesze szlaki. Kocham wędrówki w otoczeniu natury i górskie wspinaczki. Byłam już w naprawdę wielu pięknych miejscach na ziemi, ale […]

  • Madera – pierwsze spotkanie

    Bilety kupione, noclegi zarezerwowane, sterta ciuchów do spakowania już 3 razy się przewróciła. Zanim jednak załadujecie się ze swoimi wszystkimi tobołkami do samolotu, warto czegoś tam się dowiedzieć na temat […]

  • Madera – wyjazd na własną rękę

    Czego potrzeba do zorganizowania wyjazdu na Maderę? a) chęci wyjazdu na Maderęb) dwóch butelek rumu c) dwójki przyjaciół, którym wystarczy rzucić zalążek pomysłu, a kolejnego dnia kupujecie bilety i rezerwujecie […]


© Z Odrobiną Pokory