Tym razem, trochę mniej o podróżowaniu, a więcej o walce z samym sobą. Muszę powiedzieć, że ostatni tydzień spędzony na austriackich stokach był dla mnie solidną lekcją życiową. Przez pięć dni pokonywałam nie tylko swój ogromny strach ale też niecierpliwość i okropnie ciężki charakter. Każdy kto mnie bliżej zna wie, że naprawdę jest z czym walczyć. Ale zacznę od przyjemniejszych rzeczy.
Do Austrii wyjazd zaplanowaliśmy już we wrześniu. Miał to być mój pierwszy zimowy sezon, a biorąc pod uwagę pogodę w Polsce – jedyny zimowy sezon w tym roku. Trasę zrobiliśmy samochodami, zresztą chyba jak większość osób, które wybiera się w Alpy. Zabieranie całego sprzętu i ciuchów do samolotu raczej nie jest najwygodniejszą i najtańszą opcją.
Jak na towarzyszące naszym wyjazdom szczęście przystało po drodze zaliczyliśmy gwoździa w oponie i nieporozumienie z nawigacją, która postanowiła wywieźć nas do innego miasteczka 60 kilometrów dalej. Ostatecznie dojechaliśmy cali i szczęśliwi do Zell am Ziller, gdzie nocowaliśmy. Jeżeli ktoś z was szuka dobrego noclegu na większą grupę, to polecam Ferienwohnung Blumen Penz na bookingu. Samo miasteczko jest generalnie bardzo małe i można je w niecałą godzinę obejść, ale jest w nim wszystko czego można potrzebować.
O stokach za dużo się wypowiedzieć nie mogę, bo nie mam żadnego porównania, a ja i tak większość czasu spędziłam na jednym niebieskim szlaku, gdzie zaliczałam upadek za upadkiem. Widokami natomiast zachwycona byłam od samego początku. W końcu to góry, a ja jestem w nich szalenie zakochana, bez różnicy jak daleko od domu ja znajdę.
Ale do konkretów. Tak jak już wspomniałam, na wyjeździe musiałam zmierzyć się w walce z najgorszym przeciwnikiem jakiego można sobie wyobrazić, czyli z samą sobą. Nie będzie to post o tym jak od pierwszej godziny zapałałam miłością do snowboardu i nie mogłam się doczekać każdej kolejnej. Nie będzie o tym, że dzięki swojemu zawzięciu i niepoddawaniu się nauczyłam się pokonywać stoki i jednocześnie podziwiać piękne widoki. Jeżeli chcesz poczytać o urokach nauki jazdy i o tym jaki to cudownie przyjemny czas to się rozczarujesz. Polecam natomiast post każdemu, kto się czegoś boi i chce pokonać swój strach. Każdemu kto myśli, że się totalnie do czegoś nie nadaje i się poddaje po pierwszym, drugim i dziesiątym upadku. Przede wszystkim każdemu komu brakuje cierpliwości i chciałby wszystko od razu potrafić i być we wszystkim mistrzem – komuś z moim charakterem.
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z deską. Wybrałam ją, bo jazda na niej wydawała mi się łatwiejsza i fajniejsza. Całkiem sporo się naczytałam przed wyjazdem o jeździe na nartach i snowboardzie i ostatecznie stanęło na tym drugim. Plan generalnie był taki, że w grudniu wyskoczymy kilka razy na Wieżycę, żebym ogarnęła podstawy i w Austrii będę mogła już śmigać u boku Olka po większości stoków. Wyszło jak wyszło i zima na Kaszuby w tym roku nie dotarła. Pozostała mi nauka w Alpach.
Podstaw i techniki nauczył mnie Olek. Trochę się zastanawialiśmy czy nie wziąć instruktora, ale ostatecznie okazało się, że problem nie leży w opanowaniu przeze mnie zasad jazdy tylko w moim lęku. Lęku przed prędkością i upadkiem. Nikt mi nie mógł pomóc w pokonaniu go poza mną samą. Pierwszego dnia ogarnęłam jak trzymać równowagę na desce, jak zjeżdżać pługiem i na liścia. Trochę sobie pozakręcałam i tak po około trzech godzinach pojechaliśmy sobie na stok. To był nasz pierwszy, największy błąd, bo tak naprawdę wcale nie opanowałam tej jazdy tak jak mi się wydawało. Trasa w teorii była czerwona, a w praktyce komuś pomyliły się kolory przy jej oznaczaniu. Nie zdążyłam wypowiedzieć w głowie słowa snowboard, gdy przed nami pojawił się wąski i na tyle stromy zjazd, że połowa ludzi zatrzymywała się przed nim lub na nim i kombinowała jak go pokonać. Ja oczywiście na samym jego środku zaliczyłam wywrotkę i tak już zostałam. I tam, wstyd było mi się wtedy przyznać, ale pierwszy raz się rozpłakałam. Siedziałam sparaliżowana na tym stoku i nie mogłam się ruszyć. Ilekroć podejmowałam decyzję żeby wstać to ktoś przemykał obok mnie z przerażającą prędkością i zasypywał śniegiem. Kilka osób przeleciało na plecach, a jeden narciarz tak niefortunnie upadł, że nie był w stanie się zatrzymać i rozpędzony wyleciał poza szlak. Wiem, że w górach to codzienność i nie ma co się dziwić takim sytuacjom ale dla mnie, świeżaka był to wywołujący dreszcze widok. Tak sobie siedziałam na tym stoku z odmarzniętym tyłkiem, aż w końcu, podążając za Olka głosem zsunęłam się jakoś do brzegu. Do końca trasy udało mi się dojechać zaliczając po drodze milion upadków i już wiedziałam, że na ten dzień mam dosyć.
Resztę dni spędziłam na upadaniu, popełnianiu błędów, krzyczeniu na Olka, że już mam dosyć i to nie dla mnie oraz na wylewaniu łez. I teraz chciałabym napisać, że to wszystko wcale nie było negatywne i że tego nie żałuję. I jeżeli ty też jesteś osobą, która po pierwszej nieudanej próbie chce wszystko rzucić, która klnie pod nosem na wszystko i wszystkich, a nawet płacze, ale mimo wszystko ostatecznie się nie poddaje to to nie są złe emocje. Ja, teraz siedząc w aucie w drodze do domu, jestem cholernie dumna z tego co udało mi się na tym wyjeździe osiągnąć. Nie mam na myśli tylko tego czego nauczyłam się na desce ale przede wszystkim to, że udało mi się odrobinę pokonać swoje największe lęki. Oczywiście, że łatwiej byłoby bez tych wszystkich dramatów i oczywiście, że dla niektórych to może być niepojęte a nawet śmieszne, ale tak już bywa. Każdy się czegoś boi. Dopóki nie staniemy w jego butach i nie zobaczymy tego strachu to ciężko nam będzie to wszystko zrozumieć. Nawet gdy jest to najbardziej irracjonalna rzecz.
Ja jestem tą osobą, która wszystko chciałaby od razu potrafić, we wszystkim być świetna. Jeżeli kiedykolwiek powiem, że jestem cierpliwą osobą – będę kłamać. Oglądanie mnie przez ostatnie dni z boku, musiało być istną komedią. Już po kilku pierwszych upadkach zaczęłam się irytować, wjechał foch i wyklinanie siebie, deski, śniegu, gór, a nawet bogu winnego Olka, który chciał przecież mnie tylko nauczyć jeździć. Gdybym liczyła to nie wiem czego było by więcej na tym wyjeździe, przekleństw cicho wypowiedzianych pod nosem czy upadków jakie zaliczyłam. Gdy ogarnęłam już jak skręcać na tej pechowej oślej łączce pełnej uczących się jazdy sześciolatków, to zjechaliśmy na niebieski stok gdzie zabawa się rozkręciła. Tutaj zaczęłam marudzić, że mam dosyć, a nawet rzucać rękawicami i uderzać deską o śnieg jak małe dziecko. Możecie pogratulować Olkowi cierpliwości i w ogóle wszystkiego, bo biedny przeszedł ze mną prawdziwe piekło. Jakby tego wszystkiego było mało, to okazało się, że muszę jeszcze opanować sztukę jazdy na orczyku. Strach w moich oczach było chyba widać na kilometr, bo każdy z obsługi od razu do mnie podchodził, pomagał mi ściągnąć uchwyt i go zamocować. Jeden starszy pan, za każdym razem mnie klepał po ramieniu i z uśmiechem na ustach mówił coś pocieszającego po austriacku. Z orczyka spadałam jakieś trzy razy, co oczywiście musiałam za każdym razem ukoronować piękną wiązanką i minifochem. Ostatecznie prawie zawsze pomagał kawałek batonika albo frytki, ale i tak nie było kolorowo.
Po tym wszystkim co napisałam mogłoby się wydawać, że ostatni tydzień był dla mnie katorgą i nieporozumieniem, ale nie był. Pomiędzy tymi wszystkimi krótkimi scenkami, które odstawiałam udawało mi się coraz to więcej ruchów. Każdy zakręt, który nie zakończył się jakimś efektownym upadkiem wywoływał mój wewnętrzny lub zewnętrzny uśmiech. Kilka z nich nawet udało się Olkowi złapać na zdjęciach. Największym jednak osiągnięciem było dla mnie pokonywanie kroczek po kroczku strachu przed prędkością. To co było dla mnie największym problemem to było zwykłe rozpędzenie się do szalonych pięciu kilometrów na godzinę. Po prostu mnie hamowało, odruchowo przenosiłam ciężar ciała na nogę z tyłu próbując wyhamować i doprowadzałam do tego, czego tak bardzo chciałam uniknąć, czyli się wywracałam. Kilka razy przeleciałam przez deskę do przodu, szorując zębami po śniegu, co wywoływało nowe fale łez. I w tym wszystkim tak naprawdę nie wkurzałam się na cały świat, a na siebie. Mimo krzyczenia i obrażania się na Olka, byłam mu mega wdzięczna za poświęcony mi czas, a jedyną osobą na którą byłam wściekła byłam ja sama. Byłam zła, że się boję. Tylko tyle i aż tyle. I myślę, że całkiem sporo takich osób się znajdzie.
Tak więc mogę dać jedną radę wszystkim upartym i niecierpliwym osobom, które również od czasu do czasu podobną walkę muszą stoczyć. Jeżeli potrzebujecie sobie powyklinać cały świat, to to zróbcie. Jeżeli potrzebujecie sobie pomarudzić, to to róbcie. Pamiętajcie też, że czasami serio trzeba sobie odpuścić. Sobie samemu. Nie chodzi o to, żeby się poddać ale żeby wiedzieć, że nie we wszystkim musimy być najlepsi i że nie od razu wszystko wydaje się takie fajne na jakie wygląda. I bądźcie dumni z każdego małego kroku jaki uda Wam się zrobić.
Po tych kilku dniach nauczyłam się zjeżdżać na niebieskim szlaku, zakręcając na mniej stromych odcinkach. Czytając wcześniej na forach, że średnio opanowanie jazdy na desce zajmuje kilka godzin byłam załamana, że ja tego nie załapałam po jednym czy po dwóch dniach. Dzisiaj, po zrozumieniu ile tak naprawdę poza samą nauką osiągnęłam, jestem z siebie mega zadowolona, bo możecie mi nie wierzyć ale naprawdę pokonałam samą siebie.
Jak pogoda dopisze to będziecie mnie mogli pooglądać jeszcze w tym roku w Wieżycy. Weźcie popcorn i wypatrujcie złoszczącej się landrynki.