W przerwie w nadrabianiu wpisów z wiosennych wyjazdów, wrzucam coś na gorąco prosto z naszych pięknych Tatr.

Z górami zaczęłam przyjaźnić się już parę lat temu i tak naprawdę od pierwszego spotkania coś między nami zaiskrzyło. Jest w nich coś tak niesamowitego, że za każdym razem wracam tutaj przepełniona szczęściem i z ogromnym uśmiechem rozciągniętym od ucha do ucha.
W Tatry wybraliśmy się dopiero drugi raz, ale już teraz wiemy, że na pewno będziemy wracać, wielokrotnie.
Wyjazd w zasadzie nie był planowany jakoś dużo wcześniej. Spowodowała go raczej długa przerwa między naszymi ustalonymi już podróżami. Pół roku to dla nas już zdecydowanie za dużo na siedzenie na miejscu.
Zacznę od czegoś nietypowego a mianowicie od mini reklamy naszego miejsca noclegowego. Muszę powiedzieć, że tutaj trafiliśmy w dziesiątkę. Zarezerwowaliśmy sobie 3 osobowy apartament w Tatrzańskiej Ostoi, którą prowadzi 3 pasjonatów górskich wypraw. Za 3 noce zapłaciliśmy 270 zł od osoby, a standard był naprawdę imponujący. Przy wymeldowaniu zapowiedzieliśmy się już na kolejny rok i jeżeli uda nam się znów wybrać w Tatry to zdecydowanie tam wrócimy. Tak, że gorąco polecam!
Na chodzenie po górach nie mieliśmy w zasadzie za dużo czasu, raptem 2 całe dni i kilka godzin po przyjeździe, które wykorzystaliśmy na spokojny raczej spacer nad Wodospad Siklawica.

Dwa cele, które sobie założyliśmy na ten wyjazd to zdobycie raz jeszcze Kasprowego oraz „spacer” do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Rozważaliśmy również ponowienie próby wejścia na Giewont, co jak się w czwartek niestety okazało, nie byłoby dobrym pomysłem, ale o tym później.
Kasprowy Wierch
Na Kasprowy ruszyliśmy z najpopularniejszej dla tego szczytu bazy czyli z Kuźnic. Zdecydowaliśmy się na zielony szlak (o kolorach szlaków i o ich złej interpretacji można poczytać trochę niżej) trochę dlatego, że w zeszłym roku bardzo nam się podobał, a trochę dlatego że chcieliśmy wracać przez Halę Gąsienicową, bo jak nam się wydawało będzie się lepiej podziwiać tamtejsze widoki schodząc. Koniec końców widoków nie mieliśmy ani w jedną ani w drugą, bo całej naszej wyprawie towarzyszyła gęsta mgła. Trasa generalnie nie jest bardzo mocno wymagająca, chociaż nie oszukujmy się, nie jest to spacer nad Morskie. Ponad połowę drogi idziemy przez przepiękny górski las, który swoją drogą, w połączeniu z mgłą tworzył tajemniczy i bajkowy klimat.

Po pokonaniu mniej więcej ¾ drogi zaczynają się schody. Dosłownie i niedosłownie. Zaczynamy bardziej piąć się w górę niż w dal. Nie jest to jakieś hardcorowe podejście, ale wymaga odrobiny kondycji. O widokach tej trasy mogę napisać na podstawie doświadczeń z zeszłego roku, ponieważ tym razem, poza 15 minutami na szczycie nie widzieliśmy dosłownie nic w odległości większej niż 3 metry dokoła. Ale widoki są naprawdę piękne, a niektórym może się zakręcić w głowie.

Ze szczytu widać całą okolicę, pobliskie szlaki i szczyty, w tym Giewont, co w zeszłym roku było dla nas satysfakcjonującym widokiem (dzień wcześniej podjęliśmy się próby zdobycia go, jednak ze względu na burzę musieliśmy zawrócić przed łańcuchami). Na Kasprowy można wjechać kolejką i dlatego też znajduje się tam mała restauracja/bar, w której można zjeść i napić się czegoś ciepłego, co jest dobrym pomysłem dla osób ruszających dalej w drogę. Ja osobiście trochę ubolewam nad takim rozwiązaniem (mówię tutaj o kolejce), ponieważ na szczycie biega mnóstwo turystów, którzy nie za bardzo rozumieją, że znajdują się w górach, nie uważają, a także nie doceniają tego miejsca. Chociaż lepsze to, niż dorożki nad Morskie Oko, ale o tym również za chwilę.

Po wciągnięciu gorącej pomidorówki (temperatura nie rozpieszczała tego dnia) ruszyliśmy dalej w stronę Hali Gąsienicowej z nadzieją, że mgła nam trochę odpuści i odkryje przed nami malowniczy krajobraz doliny. Niestety nic takiego się nie stało, co więcej, dopadł nas kapuśniaczek, przez co wszystkie kamienie, po których i tak schodzi się dosyć długo, stwarzały szansę na oskarowy upadek. Moje kolana wypominały mi niezabranie stabilizatorów i maści jeszcze kolejnego dnia.

Dolina Pięciu Stawów Polskich i szlak nad Morskie Oko
Na czwartek wybraliśmy sobie za cel dojście do Doliny Pięciu, a potem, jeżeli zmęczenie w połączeniu z ogromnymi zakwasami nas nie przerośnie, przejście niebieskim szlakiem do Morskiego. Powiem tak, dojście do Stawów, z jednej i z drugiej strony przerosło moje oczekiwania (w pozytywnym sensie). Co prawda, znowu zaatakowała nas mgła, ale o wiele częściej odpuszczała i pozwalała na zachwycanie się potęgą gór.
Trasa jest naprawdę bajkowa (ciężko oddać to słowami, a chyba nawet zdjęcia za dużo tu nie pomogą – tam trzeba się po prostu wybrać), ale także zdecydowanie bardziej wymagająca. Tutaj moja pierwsza uwaga, których jeszcze kilka pozwolę sobie zamieścić. Nie wybierajcie się na takie szlaki, jeżeli nie jesteście przekonani o tym, że dacie sobie rade, jeżeli boicie się gór, albo po prostu jeżeli nie lubicie chodzenia po górach (a na przykład ktoś was wyciąga). Takie osoby stwarzają ogromne niebezpieczeństwo dla siebie i dla innych, a także najzwyczajniej w świecie przeszkadzają innym na trasie, tworząc zatory na szlaku. Może i szlaki, które wybieraliśmy nie były szlakami nie do przejścia dla osób niedoświadczonych, ale muszę przyznać, że i na nich znalazło się kilka osób, które trafiły tam chyba przypadkiem i zdecydowanie powinny sobie odpuścić (mówię tutaj o osobach, po których naprawdę widać, że nie jest to ich miejsce na świecie, które boją postawić się kolejny krok, trzęsąc się przy tym i robiąc to niesamowicie niepewnie). Cokolwiek sobie teraz myślicie pamiętajcie, że góry to nie jest miejsca na „może się uda, a może nie” albo „wydaje mi się, że nie dam rady, ale sąsiad Andrzej dał radę, więc nie mogę być gorszy”.

Do Doliny ruszyliśmy z Palenicy Białczańskiej, co również jest chyba najpopularniejszą bazą startową dla tego miejsca, chociaż spokojnie można zacząć też z Kuźnic. Pokonujemy około 1/3 trasy do Morskiego Oka i w okolicy Wodogrzmotów Mickiewicza skręcamy (nareszcie) na właściwy szlak (szlak zielony, prowadzący przez Dolinę Roztoki). Ten odcinek drogi, przyznaję, jest naprawdę przyjemny i równie uroczy. Prawdziwy wysiłek zaczyna się gdy odbijamy na czarny szlak (do Doliny Pięciu można też dojść bez tego „skrótu”, idąc dalej wzdłuż zielonego). Tutaj, tym razem dosłownie zaczynają się schody. Do plecaka naprawdę warto wrzucić po za wodą spory zapas czekolady. Wspinamy się około godzinki, w zależności od liczby postojów, które są raczej nieuniknione. W dolinie znajduje się schronisko, podobne do tego nad Morskim, jednak w mojej opinii o wiele lepsze – ze względu na atmosferę, brak przypadkowych turystów, których dowiozły tutaj dorożki lub kolejka. Miejsce piękne, chociaż nam znowu dane było tylko przez chwilę podziwiać jego uroki.

Ze względu na mgłę dosyć szybko ruszyliśmy dalej w trasę – do Morskiego Oka przez Kępę. I jeżeli myślicie (tak jak i nam się zdawało), że najcięższa część drogi za wami, to grubo się mylicie. Ten szlak odradzam osobom, które mają problemy z równowagą. Poza wspinaniem się w górę po skałkach udających schody, trzeba pokonać też kilka gruzowisk, a także całą wysokość, którą się wspinaliśmy pokonać tym razem w dół. O ile początkowe zejście jest stosunkowo łatwe (no chyba, że masz dowalone kolana, a do tego zaczyna padać deszcz) to po zejściu w las dotychczasowe „schody” zamieniają się częściowo w porozrzucane kamienie i wystające skały. Dla nas trasa ekstra – lubimy takie urozmaicenia i jeszcze podczas schodzenia podjęliśmy decyzję, że za rok wchodzimy tędy. Natomiast przed nami i za nami znalazło się kilka rodzin z dziećmi, które chyba nie za bardzo chciały znajdować się w tym miejscu. Tutaj zamieszczę kolejną swoją „mądrość” – ciągnąc swoje dziecko w góry, dwa razy zastanów się czy: a) twoje dziecko chce w te góry iść, czy wie z czym przyjdzie się mu zmierzyć i czy w ogóle lubi wysiłek i aktywność fizyczną, b) twoje dziecko jest w odpowiednim wieku i kondycji fizycznej, żeby pokonać upragniony (przez ciebie) szlak, c) jesteś odpowiednio przygotowany, żeby skupiać się całą drogę na sobie i dziecku oraz waszym wspólnym bezpieczeństwie. Głęboko wierzę, że wychowywanie dziecka w miłości do odkrywania i podziwiania naszego przepięknego globu to najlepsze, co możesz dla niego zrobić, ale pamiętajmy, że na każdy etap tej miłości do podróżowania przyjdzie czas. Tym bardziej do wycieczek w góry. My niestety mieliśmy nieprzyjemność patrzenia, jak chłopiec przed nami podawany sobie przez rodziców z rąk do rąk (był za mały, żeby samodzielnie pokonywać skałki w niektórych miejscach) trząsł się i powtarzał cały czas „mamo trzymaj mnie mocniej”. Warto wspomnieć, że towarzyszył temu deszcz i odgłosy burzy w oddali. Raczej wątpię, że zapała po tej trasie miłością do gór. Co do dorosłych, to tak jak wspomniałam, odradzam szlak osobom z zaburzoną równowagą, ponieważ większość drogi sprzyja skręceniu kostki, złamaniu nogi lub gorszym upadkom.
Tak poza tymi drobnymi szczegółami, to gorąco polecam urozmaicić sobie wyprawę do Morskiego Oka właśnie o tę trasę, którą my pokonaliśmy.
Samo Morskie, co tu dużo pisać, jest przepięknym miejscem, ale okropnie turystycznym. Jakbym miała komuś polecić to miejsce to raczej w bardzo wczesnych godzinach, kiedy większość „dorożkowiczów” nie zdążyła jeszcze podnieść się ze swojego ciepłego łóżeczka. My planujemy na kolejną wyprawę w Tatry Wysokie nocleg w schronisku nad Morskim. Może uda nam się nawet nawiązać bliższą relację z Rysami.


A teraz trochę o powrocie i znieczulicy ludzkiej
Droga powrotna z Morskiego była ciężka. 24 kilometry trasy dobiły nasze zakwasy z dnia poprzedniego. Dodatkowo nad samym stawem dorwała nas ulewa, więc wracaliśmy nie tylko obolali ale i przemoczeni. Mimo wszystko szliśmy na własnych nogach (nawet by mi do głowy nie przyszło, żeby tak imponującą trasę zakończyć inaczej), bo przecież po to idzie się w góry. Wspomnę raz jeszcze, że trasa z parkingu nad Morskie Oko jest trasą spacerową, długą, ale spacerową. Nawet nie wiecie (chociaż ta część z was, która była, widziała, zapewne mnie rozumie), jak bardzo było mi wstyd za wszystkich tych ludzi, który ustawiali się do kolejki (na około 1,5 godziny czekania) do dorożek. Po drodze w dół minęło nas około 15 takich wozów, ciągniętych przez konie. Konie, które nie dość, że ślizgały się po asfalcie biegnąc w dół, to były obciążone ciężarem wozów a także wszystkich tych ludzi, którzy byli tak okropnie zmęczeni. Zmęczeni „januszowaniem”. Patrząc na nich, cała przemoczona i dobita bólem mięśni oraz kolan już czułam wstyd. Najgorsze wydarzyło się jednak pod samym parkingiem, kiedy jeden z koni się poślizgnął. Wyglądało na to, że zrobił sobie coś z nogą, bo nie był w stanie dalej iść i dziwnie ją kulił, jednak mam ogromną nadzieję, że to był tylko chwilowy ból. Ludzie z dorożki po prostu z niej wyszli i udali się do swoich samochodów, koniec trasy, ot taki normalny dzień. Tłum wokół głównie tworzyli ludzie, którzy szli razem z nami i również kilku z nich przytrzymywało wóz, żeby się na biednego konia nie stoczył.
Wstyd to niedopowiedzenie.
Tutaj chciałabym dodać tylko, że po drodze mijaliśmy dzieci, osoby w podeszłym wieku a nawet niewidomego, który wsparty na ramieniu żony ruszył później z nami szlakiem do Doliny. Wszyscy szli na własnych nogach.
Na zakończenie chciałabym poruszyć jeszcze dwa tematy.
Mieliśmy ogromne szczęście w trakcie tego wyjazdu. Jeszcze we wtorek wieczorem zastanawialiśmy się, które miejsca na pewno chcemy odwiedzić. Dolina była pewniakiem, ale zastanawialiśmy się czy zamiast na Kasprowy nie spróbować raz jeszcze zdobyć Giewont. Koniec końców wybraliśmy Kasprowy Wierch, ale wciąż zastanawialiśmy się, którego dnia się tam wybrać, środa czy czwartek.
O czwartkowej burzy i o jej opłakanych skutkach dowiedzieliśmy się parę godzin po najgorszych wydarzeniach. Dotarliśmy do parkingu i jak nasze telefony odzyskały już zasięg to zobaczyliśmy listę nieodebranych połączeń.
Cały czas przeżywam to, co się stało, doczytuję w wolnych chwilach informacje.
W zeszłym roku nie udało nam się zdobyć Giewontu. Przed łańcuchami zobaczyliśmy zbliżającą się burzę. Zawróciliśmy.
W górach nie ma żartów. Nie ma miejsca na „może się uda”.
Okażcie górom szacunek i uchylcie się przed ich potęgą i nieprzewidywalnością.
Kolory szlaków górskich i ich błędna interpretacja
Wiem, że dużo osób o tym pisze, ale wciąż znaczna większość, która rusza w góry błędnie interpretuje kolorystykę szlaków górskich. Dlatego im więcej osób będzie o tym mówić tym większa szansa na wzrost świadomości wśród amatorów podróży górskich (bez obrażania nikogo, sama wciąż jestem amatorką).
Najważniejsze to nie mylić szlaków narciarskich ze szlakami pieszymi, stąd zapewne pojawiają się błędy w rozumieniu oznaczeń. W przypadku tych pierwszych kolor faktycznie oznacza stopień trudności, gdzie szlaki zielone zaliczamy do bardzo łatwych, a szlaki czarne do tych najtrudniejszych.
W przypadku szlaków pieszych sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Poniżej, krótki opis oznaczeń szlaków pieszych.
– szlak czerwony – główny szlak, na przykład Szlak Beskidzki,
– szlak zielony – szlaki doprowadzające do charakterystycznych miejsc (takim szlakiem szliśmy bezpośrednio z Kuźnic na Kasprowy Wierch),
– szlak niebieski – szlaki dalekobieżne, o długich odległościach,
– szlak żółty – szlaki łącznikowe, czasem dojściowe,
– szlak czarny – krótkie szlaki dojściowe.
Oznaczenia te są jednak tylko umowne, warto przed każdą wyprawą poczytać lub pooglądać trochę w internecie i dowiedzieć się czego możemy oczekiwać od danej trasy.

Relacja między człowiekiem a górami jest magiczna. Jest to dobry deal. W zamian za twój czas, energię i szacunek mogą obdarować cię zapierającymi dech w piersiach widokami oraz pozytywną energią, a także prowokują do przemyśleń.